wtorek, 9 września 2014

Sex, drugs and... masoneria??

Sławomir Hawryszczuk
„Religia Rocka”
WPiK ENETEIA
Warszawa 2010

Artykuł dostępny na stronie http://fotokolaseum.pl

Muzyka jest nieodzownym elementem w życiu człowieka. Banał? I co z tego. Człowiek, jako istota wrażliwa i czuła, podatny jest na jej oddziaływanie i emocje, które od zarania dziejów sam przypisywał poszczególnym jej elementom: stąd potrafimy np. rozróżnić, że muzyka jest smutna lub wesoła na podstawie tonacji czy metrum. Doskonale potrafimy też dopasować muzykę do sytuacji, w jakich sami się znajdujemy – tę sztukę wykorzystują z powodzeniem dźwiękowcy filmowi. Oczywistym również wydaje się fakt, że człowiek we wszelkich swoich działaniach brnie do szczęścia – tak więc kolokwialnie mówiąc „lubi się rozerwać”. Trudno zatem wyobrazić sobie gatunek muzyczny, który chcielibyśmy słyszeć jako akompaniament dla naszego życia, lepszy niż muzyka – nomen omen – rozrywkowa.

Niemal wszystkiemu, co zostało wymienione powyżej, Sławomir Hawryszczuk, autor książki pt. „Religia Rocka”, zdaje się w swym dziele przeczyć. Na samym wstępie odczłowiecza ludzką jednostkę twierdząc, że wśród rzeszy fanów muzyki rozrywkowej uczestniczących w koncertach czy też mniejszych muzycznych imprezach, zanika świadomość własnego „ja”, wola i rozsądek. Prawdopodobnie osoby, które uczęszczają na muzyczne występy poczują się urażone – faktycznie w tłumie chętnie dołącza się do tych wielotysięcznych głosów, które „czczą” swoich idoli, ale kiedy ktoś przez przypadek boleśnie uderzy nas w żebra, odczuwamy własne „ja” dość dokładnie zajęci łapaniem powietrza i pomstowaniem. Na koncert idzie się też z własnej woli, trudno więc jednoznacznie stwierdzić, że w trakcie zabawy tę właśnie wolną wolę tracimy, po czym wraz z ostatnim słowem pożegnania padającym ze sceny – wraca ona na swoje miejsce.

Kolejnym kontrowersyjnym (to chyba komplement?) stwierdzeniem pana Sławomira Hawryszczuka jest pogląd, że narodziny nowego nurtu muzycznego zaplanowano już w 1933 roku w Moskwie zgodnie z dyrektywami politycznymi i wytycznymi Kominternu, z których wynika, że produktem docelowym miała być muzyka masowa.  Rock n’roll w myśl tej tezy musiałby nagle na początku lat 50-tych pojawić się z inicjatywy komunistów w USA, jako że pierwszy raz tego terminu użył Alan Freed, amerykański discjockey, w 1951 roku. Jakoś trudno sobie wyobrazić! Ponadto wyewoluował on wyraźnie z bluesa i jazzu, więc i te dwa gatunki musiałyby być bardzo mocno związane z ZSRR, gdzie w rzeczywistości przez bardzo wiele lat były zakazane. A może jednak tow. Elvisa przerzucono łodzią podwodną prosto z Władywostoku?

Jednak nie tylko komuniści ponoszą winę. Do bezpośrednich winowajców narodzin rocka zaliczyć należy masonów. Zgodnie z tezami zawartymi w „Religii…” burzyli wszelki oni porządek od wieków (np. tacy popularni prerockmani jak Mozart, Wagner, Bach byli wolnomularzami), a rock n’roll był apogeum w ich nieustającej walce ze światem. Pojawia się w recenzowanej książce również tak nawet śmiałe stwierdzenie, że w XX wieku stworzyli masoni sieć studiów nagraniowych, żeby nagrywać muzykę rozrywkową, której zadaniem było omamienie młodzieży, wywołanie anarchii i przyspieszenie narodzin New Age. Na podstawie fragmentu listu jednego z członków włoskiej Wysokiej Wenty, która stanowiła główne kierownictwo generalne tajnych stowarzyszeń masońskich, autor wskazuje, że muzyka była jednym z najważniejszych narzędzi niezbędnych, by uczynić z młodzieży pozbawioną wolnej woli masę. Wniosek wysnuty został na podstawie tego fragmentu:

„Pod najbardziej błahym pretekstem (…) stwarzajcie sami, lub jeszcze lepiej powodujcie, by to inni stwarzali, różne organizacje mające na celu handel, przemysł, muzykę, sztuki piękne itd. (…)”

Czujnemu oku nie umknie fakt, że muzyka jest tutaj wymieniona w szeregu z innymi sposobami infiltracji społeczeństwa, ale bynajmniej nie na pierwszym miejscu ani też nie została w żaden sposób wyszczególniona.

W świetle wyżej wspomnianych odkryć nie jest niespodzianką, że dla autora bez winy nie pozostają ojcowie Wielkiej Rewolucji Francuskiej z 1789 roku. Autor  znajduje analogię pomiędzy hasłem tejże rewolucji – „Wolność, równość, braterstwo!” oraz „Sex drugs and rock and roll!”, a następnie sugeruje, że wymieniona w Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela (podstawowym dokumencie rewolucji) „równość” w tym kontekście miała zastąpić honor, zrównać zbrodniarza z człowiekiem prawym i „coraz częściej smakowana w halucynogennych wizjach narkotycznych, stała się wdzięcznym tematem piosenek rockowych i hymnów wznoszonych na cześć LSD”. Po dłuższym zastanowieniu się nad tą tezą i odszukaniu w niej wszystkich dziur, czyniących z niej przysłowiowy szwajcarski ser, możemy dojść do wniosku całkiem przeciwnego – jedno nie ma żadnego związku z drugim!

W kolejnych rozdziałach książki dowiadujemy się o wielu skandalach dotyczących The Beatles, Elvisa Presleya, Alice Coopera, The Rolling Stones, Marylina Mansona, Iron Maiden czy Ozzy’ego Osbourne’a. Mimo iż wszystko to było dementowane już wielokrotnie w kolorowych czasopismach,  warto  w tym miejscu niektóre fakty przypomnieć. Proszę nie rechotać, ale:

Kiedy twierdzono, że Ozzy Osbourne z premedytacją odgryzł głowę nietoperzowi, ten gorzko tego żałował, ponieważ otrzymał wymierzonych w pośladki ponad 20 zastrzyków przeciw wściekliźnie, gdyż zrobił to przekonany, że to gumowa zabawka (dużo wysiłku włożył autor "Religii…" w to, by nie dostrzec ironii w „wyjaśnieniach” Ozzy’ego). Alice Cooper nazajutrz po koncercie, na którym ze wstrętem usunął ze sceny wrzuconego przez któregoś z fanów martwego kurczaka, przeczytał w gazecie, że urwał mu łeb i wypił krew. Iron Maiden oskarżano o satanizm dość często, np. po wydaniu albumu „The Number Of The Beast”, co rozbawiło członków zespołu to do tego stopnia, że na kolejnej płycie jako intro do utworu zatytułowanego „Still Life” możemy usłyszeć puszczone od tyłu słowa perkusisty Nicko McBraina mówiącego: „Nie mieszaj się do rzeczy, których nie rozumiesz”. Na płycie z tego samego albumu pojawia się w tekście innej piosenki nawet fragment Biblii.

Omawiane są też w "Religii…" obsceniczne teledyski, głównie Madonny i Michaela Jacksona, którzy – nawiasem mówiąc – z rockiem mają bardzo mało wspólnego, ale w niczym to autorowi nie przeszkadza, skoro do tezy idealnie pasuje. Co ciekawe, pan  Hawryszczuk w tej części książki na przestrzeni zaledwie kilku stron sam sobie zaprzecza; początkowo wytyka artystom, że w swoich teledyskach lansują głównie seks i narkotyki, po czym wymienia ich wśród tych, których temat nie dotyczy, ponieważ sympatyzują z Hare Kriszna.

Z kolei w rozdziale poświęconym okultyzmowi i satanizmowi autor udowadnia na podstawie etymologii słowa „Lucyfer” (niosący światło, gwiazda zaranna), że epoka oświecenia jest erą diabła i upadku moralności. Zwróciwszy uwagę na to, że w okresie renesansu i oświecenia  postęp dokonywał się nadzwyczaj szybko i prężnie, należałoby też wysnuć wniosek, że wszelka ewolucja, ulepszanie technologii to nic dobrego. Przeciwnie (!) – to dokonujące się dzieło zniszczenia, a fakt członkostwa czołowych przedstawicieli europejskiej elity umysłowej w lożach masońskich zdaje się to potwierdzać.

Najlogiczniejsze argumenty przytoczone w książce dotyczą „przekazu podprogowego”. Zjawisko to związane jest z procesem oddziaływania na mózg informacji z otoczenia, który jest przez jednostkę całkowicie nieświadomy. W muzyce polega to na tym, że słowa nagrane na taśmie odtworzone „od tyłu” zmieniają często znaczenie i przekazywana do podświadomości treść jest zupełnie inna. Najbardziej znany celowy zabieg tego typu został wykryty w piosence Led Zeppelin pt. „Stairway To Heaven”, gdzie podczas odtwarzania utworu w odwrotnym kierunku usłyszymy słowa: „Mój słodki Szatanie, tylko ty wytyczasz mi drogi!” Trudno się z tym nie zgodzić – BMP (ang. backward masking process) jest bez wątpienia jedną z ciemnych stron rock n’rolla zaraz obok narkotyków. Ciekawe jest jednak, że tylko w przypadku rocka wspomina się o tym procesie, pomimo że podobny zabieg pojawia się niemal bez przerwy w rapie czy zwykłym popie. Można przywołać choćby piosenkę polskiej grupy hip-hopowej Kaliber 44 zatytułowaną „Plus i minus”, która została nagrana w ten sposób, że jeśli „puści się” ją w odwrotnym kierunku, można usłyszeć spójny kompletnie inny tekst. Wyczyn ten budzi nawet uznanie, ponieważ w innych przypadkach mamy raczej do czynienia ledwie z pojedynczymi zdaniami, z których i tak połowa jest czysto przypadkowa. BMP jest też główną podstawą pozwów w sprawach sądowych, wytaczanych znanym rockowym wykonawcom – ale jak dotychczas jeszcze nigdy żadna z kapel obarczona tym zarzutem nie przegrała. Przykładowo – legendarna heavymetalowa grupa Judas Priest została oskarżona o sprowokowanie przy pomocy BMP samobójstwa dwóch amerykańskich nastolatków (sic!), ale sąd uznał, że nie ma dowodów na to, by zespół celowo zastosował ten zabieg (autor wymienia zespół, jako jeden z niewątpliwie celowo wykorzystujących przekaz podprogowy).

Przedstawione powyżej przykłady z lektury „Religia Rocka” Sławomira Hawryszczuka to zaledwie nader cennych garść informacji, które autor w książce przekazuje. Niestety, prawdopodobnie przyjdzie nam długo poczekać, zanim pojawi się naprawdę rozsądna literatura omawiająca zjawisko rock n’rolla i metalu od strony teologicznej. Autor mocno skupił się stereotypach (często już obalonych) i tezach innych autorów, którzy tworzyli swoje dzieła wiele lat wcześniej. Najskuteczniejszym rozwiązaniem byłoby zapewne stworzenie książki, omawiającej „religię” całego przemysłu rozrywkowego bez bagatelizowania innych gatunków i generalizowania. Mimo to „Religia Rocka”  jest na pewno fascynującą lekturą i każdy, kogo interesuje takie spojrzenie na ten temat, powinien po nią sięgnąć, gdyż jest jedyną w swoim rodzaju. I niech tak pozostanie. Jedna taka książka, to moim zdaniem aż nadto.

poniedziałek, 8 września 2014

Dinozaury nie wyginęły... I mają się wyśmienicie!

Wśród znajomych ekipy "Słucham, więc myślę!" znalazły się osoby, które nie wytrzymały w oczekiwaniu na koncert SAXON w Warszawie 15 listopada. Traf chciał, że trafiła się niepowtarzalna okazja podróży do czeskiego miasteczka Havířov, gdzie na scenie stanęło wielu rodzimych muzyków oraz 3 gwiazdy międzynarodowego formatu: Bonnie Tyler, SAXON oraz Lordi.

Niestety musielibyśmy wyruszyć bardzo wcześnie, by zdążyć obejrzeć całą imprezę, którą Czesi zorganizowali z właściwym sobie rozmachem; jak okiem sięgnąć wszędzie stały karuzele, niezliczone namioty z alkoholem (tylko współczuć kierowcom), a dookoła unosiła się woń najtłustszych potraw. Prawdziwa biesiada. Niewątpliwie każdy, kto miał do czynienia z Czechem na koncercie, doskonale orientuje się w tym, że jest on potulny jak owieczka. W Polsce na koncercie rockowym dostanie się pod barierki graniczy z cudem i ogólnie jest to bój na śmierć i życie. Na każdej czeskiej imprezie muzycznej wystarczy delikatnie poklepywać po ramieniu, mruczeć "prominte" i w ciągu 5 minut jesteśmy w stanie ominąć pięciotysięczny tłum i stanąć pod samą sceną. Nie inaczej było w Hawierzowie (spolszczona nazwa miejscowości).

Bonnie Tyler zaczęła z impetem. Pierwszy utwór rozgrzał nieco ludzi, lecz zaraz potem nastąpiła seria smętnych ballad. Oczywiście nie zabrakło wielkich hitów takich, jak "It's A Heartache" czy "I Need A Hero", ale ogólnie rzecz biorąc pomijając doskonałą dyspozycję wokalistki ja na jej wiek, koncert był krótko mówiąc nudny. Artystka natomiast miała tyle szczęścia, że czescy technicy osiągnęli absolutne maksimum swoich umiejętności właśnie podczas jej występu i koncert został nagłośniony perfekcyjnie.

Łatwość, z jaką dostaliśmy się w pobliże sceny napawała nas nie lada zdumieniem. O ile przeważnie nie sprawia to przesadnie problemu, to tym razem nie było początkowo najmniejszego ścisku. Później odetchnęliśmy, bo tłum zafalował i pojawiły się pierwsze chóry skandujące nazwę kapeli.

Koncert w Hawierzowie to dla SAXON jeden z przystanków na trasie świętującej 35-lecie zespołu. Można by się spodziewać, że będą grali wyłącznie największe szlagiery zespołu z lat 80' i 90', ale oni wcale nie zapomnieli, że stosunkowo niedawno wydali płytę i rozpoczęli od "Sacrifice". Później rozpędzili się w rytmie "Power And The Glory". Nagłośnienie utrudniało zachwycanie się dyspozycją początkowo, bo słyszalny był wyłącznie głos Biffa Bayforda i bębnienie Nigela Glockera. Później akustycy wyciągnęli z głębi gitary i bas, ale w zasadzie do samego końca koncert pozostał kiepsko realizowany przez ekipę techniczną (co w Czechach należy do bardzo rzadkich przypadków).

Cóż można by powiedzieć o ogólnej dyspozycji zespołu... BYLI NIEPRAWDOPODOBNI! Bayford zamiast zestarzeć się i śpiewać coraz gorzej, świętuje obecnie najlepszy okres dyspozycji wokalnej w swojej karierze. Gitarzyści Paul Quinn i Doug Scarrat choć mniej żwawi na scenie wciąż po mistrzowsku wygrywają wszystkie partie. Młodszy od reszty basista - Nibbs Carter - nieco uzupełniał brak energii na scenie i jak szalony biegał z jednej strony sceny na drugą. Setlista została ułożona dla starych fanów. Mieliśmy m.in. "Denim And Leather", "Wheels Of Steel", niespodziewanie "Solid Ball Of Rock", "Motorcycle Man", "Crusader", "747 (Strangers In The Night)" i nieodzowne zakończenie koncertu w postaci zawrotnego "Princess Of The Night". Jedyne, do czego możemy mieć zastrzeżenia, to brak "And The Bands Played On".

Niestety brak czasu nie pozwolił nam na obejrzenie koncertu Lordi, lecz - przyznajemy się - brakowało wśród nas fana tego zespołu. Wieczór więc należał zdecydowanie do najjaśniejszej gwiazdy i jednej z największych żywych legend brytyjskiego heavy metalu. Dlatego jeśli w ogóle jeszcze się zastanawiacie, czy kupić bilet na warszawski koncert klubowy (który prawie zawsze przewyższa open air), przestańcie skąpić grosza i marsz do kasy! SAXON bez wahania pokazuje środkowy palec wszystkim, którzy zmienili styl grania i dopasowali się do współczesnego rynku muzycznego. A jeśli wśród Was znajdują się prawdziwi fani, to zamiast środkowego palca ujrzycie szeroko rozpostarte ramiona w powitalnym geście.

You crazy bastards!!




niedziela, 31 sierpnia 2014

Blues Brothers warci swojej ceny

30 czerwca w ramach festiwalu wROCK For Freedom odbyły się koncerty Oddziału Zamkniętu, Shakin' Dudi, Republiki, a gwiazdą wieczoru był The Original Blues Brothers Band.

Zważywszy na popularność filmów "Blues Brothers" i "Blues Brothers 2000" nie trudno wyobrazić sobie jak duże były oczekiwania widzów. Niezbyt jednak licznie stawili się na terenie wrocławskiej zajezdni autobusowej, gdzie odbywała się ósma edycja festiwalu. Z początku pogoda zdawała się nie sprzyjać. W końcu rozpadał się deszcz. Szczęśliwie jednak po godzinie rozpogodziło się i ludzie ochoczo zdjęli kurtki przeciwdeszczowe i cisnęli na ziemię parasole. W tłumie to tu, tam można było spostrzec kogoś odzianego na modłę Elwooda i Jake'a, ale na pomysł (choć wzbudzał wiele radości pośród uczestników imprezy) wpadło może kilkanaście osób.

Po dwudziestominutowym opóźnieniu (u nas to mało, gdzie indziej - zdecydowanie za dużo) na scenie pojawił się Oddział Zamknięty. Słuchacze już dawno porzucili nadzieje na zobaczenie muzyków na trzeźwo lub bez "Gandzi", o której wesoło zresztą śpiewali i tym razem, a wokalista - Czarek Zybała-Strzelecki - zauważył, że bez niej Oddziałowcy nie mieliby już po co żyć. Forma kapeli "nie powala" mówiąc oględnie, niemniej jednak trochę rozruszali przemoczony tłumek.

Dużo bardziej energetyczny okazał się występ Shakin' Dudiego. 63-letni bluesman porwał ludzi swoją optymistyczną muzyka i luźną postawą, mimo że to właśnie podczas jego występu deszcz padał najmocniej. Tu i ówdzie wreszcie pojawiły się pierwsze tańczące pary. Na poprzednim koncercie jako jedyne tańczyły dziewczyny, które jak zwykle Oddział Zamknięty wyciągnął na scenę. Jedna z "fanek" zawstydziła zresztą muzyków i gdy podetknęli jej pod nos mikrofon... Okazało się, że nie zna tekstu jednego z największych przebojów grupy.

Do koncertu głównej gwiazdy już coraz bliżej, ale najpierw Republika. Nowy projekt zespołu zakłada koncert oparty na utworach z pierwszej płyty i gościnny występ Tymona Tymańskiego i Piotra Roguckiego. Występ okazał się bardzo zaskakujący. Wydawałoby się, że surowa i częściowo krzyczana pierwotna wersja tych przebojów jest nienaruszalna i jedyna właściwa, ale nieco "odpicowana" wersja z harmoniami wokalnymi zabrzmiała wyśmienicie.

Punktualnie o godzinie 21:00 (biorąc pod uwagę początkowe opóźnienie, komuś prawdopodobnie skrócono występ albo techniczni się pośpieszyli) na scenie pojawili się The Original Blues Brothers Band. Atmosfera pod sceną zgęstniała i ludzie ruszyli do tańca, gdy tylko wybrzmiały pierwsze dźwięki znanego z filmu "Peter Gun Theme". Zaraz później jednak pojawiła się konsternacja. Przybyli spodziewali się TYLKO dobrze im znanych filmowych przebojów, a okazało się, że zespół "śmiał" mieć własny szerszy repertuar (sic!). Za niewybaczalnym grzechem pisania własnych utworów stoi przede wszystkim "Smokin John" Tropea. Inne powszechnie znane standardy bluesowe, które także zaprezentowali obok własnych kompozycji i filmowych hitów także zadawały się widzom nieznane.

"Na szczęście" po kilku nieznanych dotąd utworach nadszedł czas na "Minnie The Moocher". Pierwszy raz była więc okazja pośpiewać. Takowa powtórzyła się jeszcze przy nieodzownych "Sweet Home Chicago" i "Everybody Need Somebody". Resztę koncertu wypełniły obce widzom piosenki i przedłużające się popisy instrumentalne, które faktycznie momentami wydawały przydługie.

Ogólnie tegoroczna edycja wROCK For Freedom nie była tak udana jak np. dwa lata temu, gdy gwiazdą był zespół The Scorpions. Ludzie byli znacznie mniej otwarci na nieznany repertuar, pogoda nie dopisała, a tak naprawdę więcej niż połowę publiczności stanowili ci, którzy przybyli na koszt firm i zakładów pracy. Oddział Zamknięty bardzo zmęczył, Shakin' Dudi i Republika rozbudziły apetyt, a The Original Blues Brothers Band... Nie zachwycił. Mimo to nie widzę najmniejszego powodu do żalu. To zdecydowanie nie była strata czasu.
Przynajmniej dla tych, którzy poczuli atmosferę, która POWINNA być.